W sierpniu 1854 r. Wrocław nawiedziła największa powódź XIX stulecia. Kataklizm miał o wiele szerszy zakres niż słynna powódź w 1903 r. oraz ta, którą przeżyło nasze pokolenie w 1997 r. A jednak wydarzenie to jest mało znane. Przyjrzyjmy zatem mu się nieco bliżej.
Wszystkiemu była winna pogoda. Lato tego roku obfitowało na Śląsku w burze oraz utrzymujące się przez dłuższy czas ulewy. Już same opady, które występowały w okolicach Wrocławia od nocy 17 sierpnia 1854 r. przez kilka dni, przyniosły podtopienie najbliższych okolic miasta, ale także kilku ważnych obiektów na w centrum. Pod wodą znalazły się częściowo dworce Świebodzki i Dolnośląsko-Marchijski, a także stajnie koszar kirasjerów przy Podwalu (obecnie Prokuratura Rejonowa dla Wrocławia-Fabrycznej). Linia kolei Dolnośląsko-Marchijskiej zalana była aż do Muchoboru Wielkiego! Uszkodzeniu uległa także skarpa Bastionu Ceglarskiego (Wzgórza Polskiego), grożąc jej zawaleniem. Prócz ulewy szalał porywisty dach, który przewracał kominy, zrywał dachówki oraz tynki z budynków. Przerwana została ponadto komunikacja kolejowa z Górnym Śląskiem, gdzie ofiarami podmycia stały się mosty oraz nasypy kolejowe.
Właśnie woda, która najpierw poczyniła szkody na Górnym Śląsku zbliżała się do stolicy prowincji. Poziom wody w Odrze drastycznie zaczął się podnosić. Fala powodziowa na Odrze została wzmocniona tą z Nysy (Kłodzkiej). „Sposób, w jaki jedna fala przeskakuje wzburzona przez drugą, biała piana, która pokrywa całą powierzchnię wody niczym śmietankowa polewa, a następnie formuje się w żółte czapy piany, które żeglują jak małe statki, wszystko to stanowi zwiastun, że masy wody wciąż jeszcze się podnoszą. I rzeczywiście, z wielu miejsc w Masywie Śnieżnika [dosł. aus mehrerer Orten des glatzer Gebirges], a także z Górnego Śląska, otrzymujemy alarmujące wiadomości, że wody wezbrały tam jak nigdy dotąd i że grożą nam jeszcze większą katastrofą niż ta, która już się wydarzyła„ – ostrzegała gazeta „Breslauer Zeitung”.
Rankiem 22 sierpnia zanotowano na Odrze w Brzegu poziom wody w wysokości 19 stóp, a najwyższy dotąd znany poziom wynosił w 1831 r. 18 stóp. Stolica Śląska musiała się zmierzyć z jedną z największych katastrof naturalnych w swojej historii. Popularne kąpielisko rzeczne Kallenbacha urządzone przy Wyspie Tamce porwał wzburzony nurt Odry. Świeżo naprawione nabrzeże Kępy Mieszczańskiej przy moście Krótkim (poprzednik mostu Uniwersyteckiego, na przedłużeniu obecnej ul. Więziennej) zostało zalane i osunęło się, tworząc wyrwę, którą nakryto prowizorycznie długim belkowaniem, by utrzymać ruch pieszych. Okolice Wrocławia – szczególnie te położone na prawym brzegu Odry – znalazły się częściowo bądź w całości pod wodą. Kleczków przeistoczył się zupełnie w wyspę, dostępną jedynie za pomocą łodzi. „Cały olbrzymi obszar pomiędzy Przedmieściem Odrzańskim (Nadodrzem) a Osobowicami jest falującym jeziorem. Podobnie jest pomiędzy Przedmieściem Mikołajskim a Popowicami” – relacjonował dziennikarz. Pod wodą znalazła się Berliner Chaussee (ul. Legnicka). Z pastwiska Viehweide znajdującego się na terenie Szczepina woda spływała strumieniami przez ulice Długą oraz Krótką (czyli obecną Zachodnią). Teren budowy mostu Kolei Poznańskiej został niemal doszczętnie zrujnowany.
Równie źle wyglądała sytuacja na wschodzie miasta: w Rakowcu, Siedlcu, Dąbiu, Szczytnikach itd. Z brzegów wystąpiły Ślęza, Bystrzyca i Widawa, zalewając okoliczne pola uprawne. Stan wody w Widawie był wysoki jak nigdy, takiego poziomu nie pamiętali nawet najstarsi, 70-letni mieszkańcy Świniar. „Rzeka Widawa wyszukała sobie nowe koryto i płynie w szaleńczym tempie wzdłuż drogi pomiędzy Świniarami a dworem w Widawie [czyli pałacem Stolbergów], zostawiwszy most kolejowy z prawej” – donosiła „Breslauer Zeitung”. Uraz i inne miejscowości na północ od Wrocławia były odcięte od świata. Woda podchodziła coraz bliżej centrum.
Nad wzburzoną Odrą prowadzono gorączkowe akcje zabezpieczające. Mosty Piaskowy i Tumski (drewniani poprzednicy obecnych przepraw) zostały zamknięte dla ruchu kołowego. Pozostawiono jedynie wąskie przejścia dla pieszych. Nabrzeża umocniono faszynami (wiklinowymi zaporami). Policjanci oraz setki robotników czekali w gotowości, by usuwać ewentualne uszkodzenia umocnień. Na szczycie Wzgórza Ceglarskiego setki gapiów podziwiało „przerażająco piękne widowisko”. Odraki, czyli barki rzeczne, znajdowały się na tym samym poziomie, co plac rozładunkowy (obecny pl. Polski), a ich dzioby „wznosiły się znacznie ponad spacerującymi przed nimi masami ludzkimi” – przedstawiała gazeta.
Kanały i rynsztoki zapełniły się wodą, która zaczęła zalewać ulice – m.in. ul. Szeroką, czyli obecną ul. J.E. Purkyniego. Strumień płynął przez Bramę Cesarską w gmachu Uniwersytetu, zalała została Matthiasstraße, czyli obecne ul. B. Drobnera i Jedności Narodowej. Dojście do budynków możliwe było tylko za pomocą układanych na wysokich kozłach drewnianych pomostów. Świadkowie spoglądający z Rosenthalerstraße (ul. Pomorska) na północ widzieli w zasadzie jedno wielkie rozlewisko, z którego wystawały wierzchołki drzew, kominy fabryk w Rożance, a w oddali wzgórza Trzebnickie. „Czerwone kominy cukrowni wznoszą się w górę ku błękitnemu niebu niczym pozbawione takielunku maszty wielkiego okrętu wojennego” – snuł poetyckie metafory dziennikarz „Breslauer Zeitung”. Trudno było uwierzyć oczom, gdy na horyzoncie ukazał się biały żagiel jednej z odrzańskich barek, która pływała po terenie znajdującego się już pod wodą Kleczkowa, ratując ludzi i ich dobytek.
Prawie całe Przedmieście Odrzańskie znalazło się pod wodą. Zalaniu uległa m.in. Kępa Strzelecka wraz ze strzelnicą, placem turniejowym i popularnym ogrodem Schießwerdergarten, a także niedawno (w 1852 r.) zbudowany przytułek fundacji Claassena nieopodal rogatki Trzebnickiej (w miejscu obecnego szpitala MSWiA) wraz ze starannie urządzonym ogrodem. Powódź dotknęła także część Ostrowa Tumskiego, ogród zimowy (Wintergarten) przy ul. Szczytnickiej czy okolice ogrodu ludowego (Volksgarten) przy ul. Nowowiejskiej. Tan ostatni wyszedł jednak z kataklizmu bez większego szwanku.
Woda niemal całkowicie wypełniła fosę, tak że promenada ledwo wystawała ponad powierzchnią. Co ciekawe, woda w fosie wewnętrznej (biegnącej w miejscu obecnej trasy W-Z) nie wystąpiła z brzegów, ale kładka św. Doroty znajdująca się na przedłużeniu ul. św. Doroty została zamknięta. Woda wystąpiła z Mysiego Stawu przy Podwalu (w miejscu budynku Sądu Rejonowego dla Wrocławia-Fabrycznej przy obecnej ul. Muzealnej) i zalała najbliższe okolice
Wieczorem tego dnia uszkodzone nabrzeże przy moście Krótkim, po stronie Kępy Mieszczańskiej, obsuwało się dalej. Funkcjonariusze musieli siłą usuwać tłumy gapiów z zagrożonego zawaleniem wału. Służby gorączkowo przywoziły faszyny oraz kamienie, by zabezpieczyć newralgiczne miejsca. Po drugiej stronie mostu – przy Uniwersytecie – zaczęto nawozić ziemię, by móc w razie zerwania mostu zaczopować biegnący przezeń gazociąg prowadzący na prawy brzeg Odry – na Przedmieście Odrzańskie. Ten środek zaradczy miał ocalić resztę miasta przed całkowitą utratą oświetlenia ulicznego. „Niech tej nocy wszechmogąca ręka Boska czuwa nad naszym miastem!” – kończył relację dziennikarz.
Obroniono mosty oraz nabrzeża w centrum, ale niebezpieczeństwo nie mijało. Kolejnego dnia (23.08.) poziom wody był jeszcze wyższy. W górnym biegu Odry zanotowano 24 stopy i 3 cale (ponad 750 cm), a w dolnym 17 stóp i 8 cali (ponad 550 cm). Poziom był zatem zbliżony do powodzi w 1831 oraz 1845 r., ale pod wodą znalazł się o wiele większy obszar. Odra, jej liczne ramiona wraz z dopływami (Widawą czy Oławą) tworzyły jeden olbrzymi nurt. Dla porównania na wodowskazie w Trestnie poziom Odry 12 lipca 1997 r. wynosił 724 cm, a 19 września 2024 r. 644 cm.
Zdecydowanie najtrudniejsza sytuacja była w rejonach położonych po wschodniej stronie miasta. W odciętym od świata Rakowcu budynki zalane były do pierwszego piętra. Mieszkańcy okolic obecnej ul. Traugutta opuścili swoje mieszkania. Na terenie Przedmieścia Oławskiego żołnierze zabezpieczali szosę Oławską (obecną ul. Krakowską) przed przerwaniem przed podchodzącą z rzeki Oławy wodę.
Zatopieniu uległy wyspy Słodowa i Bielarska, częściowo także Kępa Mieszczańska. Woda wdarła się również do Biblioteki Uniwersyteckiej na Wyspie Piaskowej. W wyniku pęknięcia wałów zalaniu uległ cały obszar rozciągający się na terenie Dąbia i Szczytnik. Na ratunek uszkodzonym wałom ruszyło wojsko. 900 żołnierzy wzniosło szańce, które początkowo zatamowały wyciek. Niestety nowe masy wody zniszczyły zaporę. Pod wodą znalazł się m.in. tor wyścigów konnych (w miejscu obecnej Hali Stulecia). Ze Szczytnik można było dopłynąć łodzią w pobliże pl. Katedralnego. Zarówno katedra, jak i ogród botaniczny znalazły się w bezpośrednim zagrożeniu. Niestety nocą 24 sierpnia woda przedostała się do ogrodu botanicznego, zalewając m.in. szklarnie z wartościowymi roślinami. Drewniany most Tumski uległ uszkodzeniu. Stojący na samym brzegu Odry na Wyspie Piaskowej pałac Renarda, czyli dawny dom własny architekta Karla Ferdinanda Langhansa także doznał szkód, po tym jak woda podmyła nabrzeże. Budynek został ewakuowany, a wyposażenie wyniesione, gdyż obawiano się zawalenia budynku. Okazało się to jednak zbyteczne. W ocenie rzeczoznawców nie było realnej groźby katastrofy. Z oczywistych względów kataklizm dotknął również zakłady przemysłowe. Wiele z nich zostało zalanych. Te napędzane siłą wody i tak należało wyłączyć z użytku.
Nie obyło się bez ofiar w ludziach. Gazeta „Breslauer Zeitung” donosiła 24 sierpnia: „Dziś o wpół do dwunastej w południe tuż przed mostem Piaskowym mężczyzna wpadł do przerażająco wysoko wezbranych wód Odry; musiał być dobrym pływakiem, ponieważ utrzymał się na powierzchni, dopóki nie porwał go prąd Jazu św. Macieja [przy Wyspie Tamce] i dopiero wówczas zniknął w falach. Według doniesień był on czeladnikiem stolarskim o imieniu Märtin i pozostawił żonę oraz czworo dzieci”. Innego razu z fosy wyciągnięto ciało mężczyzny, prawdopodobnie jednego z licznych gapiów, którzy masowo podziwiali dramat, z jakim mierzyło się nadodrzańskie miasto. Świadkowie donosili o wielokrotnie słyszanych wołaniach o pomoc. Co ciekawe, dziennikarze zwracali uwagę, że odgłosy te często mylono z głośnym – „podobnym do ludzkich” krzykiem łabędzi. Gazety donosiły jednak również o szczęśliwszych przypadkach: „Wczoraj wieczorem niedaleko mostu Piaskowego znaleziono dziecko leżące w kołysce, które prawdopodobnie zostało tu zmyte z jednej z zalanych wiosek”.
Przez kilka dni Wrocław i okoliczne miejscowości musiały przestawić się na całkiem nowy sposób funkcjonowania. Komunikacja była w wielu miejscach niemożliwa. Transporty odbywały się drogą wodną albo kombinowaną. Pocztę przywożono statkami, po czym przeładowywano dopiero do powozów, które kursowały po niezalanych szosach. Jeden z takich punktów przeładunkowych znajdował się za Różanką. Tu wielu mieszkańców oczekiwało statków. Podobnie dostarczano jedzenie i inne towary, których zresztą ceny znacznie wzrosły. Straty w płodach rolnych były bowiem olbrzymie. Na wyżej położonych terenach, które tworzyły niewielkie wysepki pośród ogromu wód można było dostrzec nieco uratowanego zboża. Konie, bydło i inne zwierzęta także znalazły w takich miejscach bezpieczne schronienie.
Zawiązany został Komitet Pomocy Poszkodowanym we Wrocławiu i Okolicach, w którego skład weszli m.in. urzędnicy, bankierzy, przedsiębiorcy czy właściciele ziemscy. Zbierano zarówno pieniądze, jak i dary dla powodzian: przede wszystkim ubrania oraz żywność, które dostarczano do zalanych rejonów łodziami. Pomoc popłynęła m.in. do Rakowca, Siedlca, Bierdzan, Mokrego Dworu, Opatowic, Bartoszowic, Szczytnik, Dąbia, Zalesia, Biskupina czy Kleczkowa.
Dnia 26 sierpnia poziom wody wyraźnie opadł. Obszar zalania cofał się. Wrocławianie ruszyli na wycieczki oglądać podtopione tereny. Brakowało wody pitnej, gdyż studnie zostały zalane. Spore uszkodzenia doznała Promenada Staromiejska wzdłuż fosy oraz przerzucone przez nią mosty, m.in. w ciągu ul. Świdnickiej oraz Sakwowej (czyli obecnej ul. Piotra Skargi).
dr Tomasz Sielicki
Źródła:
„Breslauer Zeitung” 1854;
Maciej Łagiewski, Mosty Wrocławia, Wrocław 2004;
Pączki i poncz w gronie najbliższych, wizyta w restauracji, śpiewy wokół fontanny Neptuna na Nowym Targu czy gromkie życzenia Prosit Neujahr! pod ratuszem – pomysłów na obchodzenie sylwestra było wiele. Niektóre z nich nie były mile widziane przez szanujące porządek i spokój mieszczaństwo. Nie raz, nie dwa zabawę musieli przerywać policjanci.
Według starych kronik pierwszy dzień roku był we Wrocławiu zarazem najbardziej eleganckim. Jeszcze pod koniec XVIII w. utrzymywała się w nadodrzańskim mieście tradycja tzw. przejażdżek noworocznych, podczas których co zamożniejsi mieszczanie przyodziewali najbardziej luksusowe stroje, a swoje powozy przyozdabiali tygrysimi skórami czy innymi wykwintnymi okryciami i tak w wolnym tempie przemierzali ulice Wrocławia, odwiedzając najznamienitsze domostwa, pozdrawiając gospodarzy. Był to jedyny dzień w roku, gdy bez skrupułów można było się pokazać innym, nie będąc posądzonym o przechwałki. Zwyczaj ten można było spotkać jeszcze w pierwszych latach XIX stulecia. Tak wyglądała rozrywka wyższych sfer – w końcu wówczas tylko nielicznych stać było na własny pojazd. Po za tym, bogaci mieszczanie, choć brzmi to może nieco brutalnie, nie mieli ochoty spędzać tego wyjątkowego dnia wspólnie z biedotą.
Z kolei wrocławski lud kierował swoje kroki ku Odrze. W latach 90. XVIII w. po raz pierwszy na jej zamarzniętej tafli w okolicy wyspy Piaskowej ustawiano karuzelę. Z początku było to dość proste urządzenie – obracający się słup z przytwierdzonymi doń wspornikami, na końcu których podwieszone były drewniane konie oraz sanie sunące po lodzie. Za dziesięć obrotów płaciło się jeden srebrny grosz. Z czasem karuzele na lodzie zyskiwały coraz bardziej skomplikowaną formę. Pewien karczmarz ze Starych Szczytnik wraz z drugim z Rakowca zlecili wykonanie karuzeli mechanicznej z ośmioma ramionami ozdobionymi saniami oraz tapicerowanymi konikami. Średnica karuzeli spoczywającej na zamarzniętej wodzie sięgała 25 metrów. Mechanizm wprawiała w ruch siódemka mocnych koni, która dodatkowo uruchamiała katarynkę, wygrywającą, jak to określano, turecką muzykę. Dzieci za odpowiednio niższą opłatą mogły korzystać z mniejszych urządzeń, poruszanych przez ludzi.
Zresztą przejażdżki po zamarzniętej Odrze cieszyły się sporą popularnością jeszcze przez następne dziesięciolecia, chociaż nie były one ściśle związane z obchodzeniem Nowego roku. W 1840 r. właściciel pierwszych omnibusów konnych we Wrocławiu – Conrad Kißling – urządzał w ostatnich dniach grudnia oraz pierwszych stycznia specjalne kursy saniami po Odrze do Dąbia, a nawet do Trestna.
„Poezja sylwestrowej nocy tkwiła w ponczu i pączkach”
A jak wyglądał sylwester? Wbrew pozorom dawne świętowanie miało wiele wspólnych elementów z dzisiejszym. Wrocławianie albo organizowali przyjęcia dla rodziny i znajomych albo wybierali się do restauracji – wiele z nich Nowy Rok witało jednak na ulicach i placach, przede wszystkim na Rynku i Nowym Targu. Grzegorz Sobel – autor książki Przy wrocławskim stole, przy której czytaniu cieknie ślinka – zaznacza, że podstawą wrocławskiego sylwestra były pączki (najlepiej tradycyjne miejscowe, wypełnione musem śliwkowym z nutą cynamonu), faworki, a także poncz oraz kruszon. Poncz własnej roboty serwowano w eleganckich wazach, a następnie chochelkami przelewano do wysokich szklanek. Wśród różnych rodzajów tego napitku wymienić można poncz angielski na bazie cukru, cytryny, rumu i koniaku z dodatkiem gałki muszkatołowej lub poncz o wdzięcznej nazwie „Wyznanie miłości”. Musiał być to zaiste eliksir, po którym nabierało się odwagę do zwierzeń, bo do jego przyrządzenia używano, oprócz dobrej czarnej herbaty, cukru, cytryny, pomarańczy, wanilii, a także całej mieszanki różnych gatunków trunków: maraschino, półsłodkiego czerwonego wino, medocu, madery oraz araku. Zabawę sylwestrową rozpoczynał podawany wieczorem obiad. Wśród potraw spotkać można było m.in. karpia w czerwonym winie, sałatki ze śledzia, pieczeń sarnią z duszonymi jabłkami oraz aromatyczną zupę z dzikiej róży. Jako deser wrocławianie podawali kluski makowe lub śląski przysmak o prostych składnikach: kawałki pszennej bułki posypane cukrem i polane śmietaną oraz gotowaną masą makową.
Dzikie wrzaski pod Jurkiem z Widłami
Tak jak obecnie Rynek gromadzi w sylwestrowy wieczór tysiące wrocławian, tak i dawniej tłumy wylegały na ulice i place, by tam wspólnie witać Nowy Rok. Trzeba dodać, że w okresie świątecznym centrum Wrocławia było pięknie udekorowane choinkami, jak np. pl. Solny. Wiele fasad i witryn sklepowych w ciągu głównych ulic Świdnickiej, Oławskiej, św. Mikołaja również ozdabiano świątecznymi motywami – gwiazdami czy bombkami.
Miejscem jednoznacznie kojarzonym z sylwestrem, obok Rynku i ul. Świdnickiej, był Nowy Targ – niegdyś otoczony malowniczymi kamieniczkami, które nie przetrwały niestety tragicznego w skutkach oblężenia Festung Breslau w 1945 roku. Z placu zniknęła także najsłynniejsza wrocławska fontanna. Barokowy, piaskowcowy wodotrysk prezentował się nad wyraz okazale – dwie kamienne syreny oraz dwóch trytonów podtrzymywało cztery muszle, ponad którymi na postumencie stał na delfinach mitologiczny bóg mórz Neptun. Niektórych może dziwić postać Posejdona we Wrocławiu, kilkaset kilometrów od morza, a jednak był to bardzo wdzięczny temat dla wielu dolnośląskich fontann w XVIII wieku. Kojarzył się on z wodą, a dodatkowo przypominał także o zamorskich kontaktach handlowych mieszczaństwa wrocławskiego. Gdy Neptun stanął na Nowym Targu w 1732 r. budził powszechną grozę. Był utożsamiany z diabłem, a za sprawą sporej powierzchni nieprzyodzianego ciała oskarżano go o nieobyczajność. Z tego powodu morskie bóstwo padało częstym celem wybryków chuligańskich. Pomimo że fontanna była otoczona ogrodzeniem, władze miejskie musiały zatrudnić stróża nocnego do jej pilnowania. Wrocławianom nie przypadł do gustu ponadto atrybut Posejdona, trójząb, który ówczesnym przypominał widły do przerzucania gnoju. Stąd prawdopodobnie pochodziło popularne przezwisko pomnika: Jurek z widłami. Podczas renowacji w 1. połowie XIX w. rzeczony przedmiot został wymieniony, na złocony i wzorowany na antycznym. Wówczas zresztą mitologiczna postać boga mórz straciła dawne negatywny konotacje, a nawet zyskała wśród wrocławian sympatię, stając się jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta.
W tym okresie jednym z bardziej charakterystycznych, a zarazem niezbyt eleganckich zwyczajów żegnania starego roku, były marsze sylwestrowe. Organizowano je właśnie na Nowym Targu, a słynna fontanna Neptuna zajmowała w nich centralny punkt. Marsze te polegały w zasadzie na dwóch czynnościach: spożywaniu (zbyt dużej ilości) alkoholu oraz hałasowaniu. Tego typu rozrywkę zakończono dekretem policyjnym w 1851 roku. Obwieszczenie urzędników policji wrocławskiej, które w przytaczanej już książce cytuje Grzegorz Sobel, zawiera relację z ostatniego takiego sylwestra w 1850 r.:
Zgodnie ze starym zwyczajem wokół Neptuna na Nowym Targu gromadziły się w noc sylwestrową liczne rzesze ludności, by witać radośnie i z hałasem nadejście Nowego Roku. Już w ubiegłych latach dochodziło przy tej okazji do wielu ekscesów, a obecni na placu policjanci byli obrzucali śnieżkami i lodem. Prezydium policji nie chciało występować przeciw tym organizowanym co roku zabawom mieszkańców, mając nadzieję, że ekscesy nie będą się powtarzać albo ich przebieg nie będzie zakłócał spokoju i porządku publicznego. Jednak oczekiwania się nie spełniły. Podczas ostatniej nocy sylwestrowej zebrały się na Nowym Targu tysiące ludzi, którzy nie tylko hałasowali w przeraźliwy sposób, ale też strzelali z pistoletów i puszczali głośne race. Wiele osób wspinało się na Neptuna i nowe ogrodzenia wokół drzew. Wyzywano przy tym obelżywie obecnych na placu policjantów i rzucano w nich śnieżkami i kamieniami. Jeden z nich został zraniony, innego przewrócono na ziemię, wytarzano w śniegu i pobito, zabrano mu hełm, a płaszcz podarto na strzępy. Policjant ten został też trzy razy uderzony w głowę. Policjanci musieli wezwać na pomoc uzbrojonych stróżów, aby usunąć rozrabiaków. W związku z tymi smutnymi doświadczeniami prezydium policji zakazuje wszystkich tego rodzaju zgromadzeń na Nowym Targu w przyszłości i przypomina ponownie, iż strzelanie z broni palnej bez zezwolenia władz jest zabronione pod groźbą kary pieniężnej od 5 do 20 talarów. [tłum. G. Sobel]
Chociaż dekret zlikwidował sylwestrowe marsze, to jednak tradycja niewyobrażalnego hałasowania, a także zamiłowanie do wdrapywania się na postumenty pomników wrocławianom, zostały we krwi jeszcze przez wiele dziesięcioleci. W sylwestrowy wieczór wrocławskie monumenty niejednokrotnie posiadały specjalną ochronę policji.
(Prawie) nowe stulecie
Wyjątkowym sylwestrem był ten w 1899 r. – w mniemaniu wielu mieszkańców stanowił on pożegnanie starego wieku. Nie chcąc wchodzić w polemikę, czy ówcześni mieli rację czy nie, warto przedstawić tamtą wyjątkową noc. A była ona… nie dość, że deszczowa, to jeszcze kompletnie rozczarowała wrocławian mało imponującą oprawą, a raczej jej brakiem.
Do godziny 22.00 główne ulice i place Starego Miasta nie były zbyt tłumnie odwiedzane. Już o godzinie 23.00 zostało wyłączone oświetlenie uliczne na ul. Świdnickiej oraz na Rynku, przez co pogrążyły się one w półmroku. Mieszkańcy liczyli na jakieś atrakcje w postaci odświętnej iluminacji lub tradycyjnej fanfary z ratuszowej wieży – ale nic takiego nie miało miejsca. Jak wspomina Breslauer Zeitung, jedynie dom handlowy Henel-Fuchs przygotował niespodziankę, w postaci podświetlonych okien, udekorowanych napisem Prosit Neujahr. Nie zawiedli mieszkańcy kamieniczek wokół Nowego Targu, którzy zgodnie z tradycją na sylwestrowy wieczór na wystawionych w oknach choinkach zaświecili świeczki, przydając malowniczemu placowi odświętnej atmosfery.
Od 23.00 wrocławianie zaczęli masowo wychodzić z domów i kierowali swoje kroki do restauracji i kawiarń. Przed północą dwa centralne miejsca – Rynek i Nowy Targ – były szczelnie wypełnione masą ludzi. Policjanci pilnowali porządku, stojąc niekiedy w kordonach, ale prasa nie zanotowała większych incydentów. O północy, gdy tylko zabrzmiało pierwsze uderzenie ratuszowego dzwonu, a zaraz po nim rozdźwięczały się dzwony kościoła św. Marii Magdaleny, ze wszystkich stron Rynku, okolicznych uliczek oraz oczywiście Nowego Targu, w niebo zaczął się wznosić potężny okrzyk Prosit Neujahr! (Szczęśliwego Nowego Roku), który wybrzmiewał jeszcze przez dobre pół godziny. Co ciekawe, relacjonujący sylwestra dziennikarz poczytnej gazety Breslauer Zeitung dziwił się, że tak rzadko słychać było życzenia Prosit Neujahrhundert! (Szczęśliwego nowego stulecia) – być może jednak świadomość we Wrocławiu, kiedy następuje przełom wieków, jednak była całkiem słuszna. Przyjrzyjmy się teraz jak inna gazeta – Schlesische Zeitung – opisywała ten wyjątkowy wieczór:
Tym razem noc sylwestrowa we Wrocławiu była o wiele bardziej ożywiona w porównaniu z poprzednimi latami. O wielu prywatnych przyjęciach oznajmiały liczne rzędy rozświetlonych okien, a muzyka, odgłos stukających się kieliszków i radosny zgiełk słychać było nawet na dole, na ulicy. Wyjątkowość tego wieczoru sylwestrowego przysporzyła szczególnej korzyści części dziecięcego świata. Niektóre z nich, które w sylwestra zawsze już o 8.00 albo 9.00 wieczór składają swoje życzenia noworoczne i maszerują do łóżek, tym razem mogły wytrwać „do nowego stulecia” i zapewne otrzymały w dodatku zwiększoną porcję ponczu. Z kolei wraz ze zbliżaniem się północy, pomimo zabłoconych trotuarów oraz dość lekkiego deszczu, ze wszystkich rejonów miasta ulicami płynął gęsty tłum ludzi do Rynku. Rychło zapełnił się on wielotysięcznym tłumem, który być może oczekiwał fanfar z wieży, być może jednak znajdował przyjemność akurat w tym, że wysłucha po prostu bicia naszego dzwonu ratuszowego oznajmiającego nadejście nowego stulecia. W międzyczasie deszcz zelżał i spowite lekką mgłą gwiazdy rzucały promienie na zmieszane w ciemnościach tłumy. Wtedy zabrzmiało pierwsze uderzenie ratuszowego zegara i okrzyk Prosit Neujahr! wyrwał się na raz z tysiąca gardeł i rozszedł się ulicami w dal, tak że przez kilka sekund można było sądzić, że słychać życzenia noworoczne całego miasta. W tym czasie także i inne zegary wieżowe zaczęły ogłaszać nowy wiek, a gdy to się skończyło, słychać było uroczyste bicie dzwonów kościelnych. Ich dostojne akordy mieszały się z okrzykami i wiwatami ludzi.
Następnie tłum na Rynku zaczął się rozpraszać we wszystkich kierunkach. Tak jak już przed północą, najbardziej ruchliwą była ul. Świdnicka, na której wydawało się, że zgiełkowi i hałasom nie było końca. Ludzie schodzili się z prywatnych przyjęć, lokali rozrywkowych, restauracji i kawiarń, aby wziąć udział w pełnych odgłosów zabawach na ulicy albo aby przynajmniej przypatrzeć się im; dorożki jeździły tak licznie, jak w dzień i cały ten zgiełk tworzył całkiem oryginalny i ciekawy widok. Trzeba było się przy tym liczyć z pewnym tłokiem, ściskiem i przepychaniem, ale nie było to tak nieprzyjemne jak nieokrzesane zachowanie niezliczonych mas nastoletnich uczniaków, a nawet chłopców w wieku szkolnym, którzy zgrajami ciągnęli się gęsiego ulicami z dzikim krzykiem, wyciem i gwizdem. Tradycja ostatnich lat – zbieranie się pod pomnikiem cesarza Wilhelma [przy ul. Świdnickiej] – w tym roku została przerwana. Przyczyną mógł być fakt, że wokół pomnika zostały ustawione brygady policyjne, jednak wyłącznie do ochrony samego monumentu, gdyż przed rokiem kilku nad wyraz odważnych śmiałków próbowało wspiąć się na marmurowe figury i teraz – w związku z wydarzeniami w Berlinie – uznano za wskazane podjęcie pewnych środków ostrożności. Z kolei na Nowym Targu znowu o północy liczne rzesze ludzi zebrały się do wspólnego śpiewu, aby nowe stulecie przywitać zwykłymi okrzykami, ale także obrzydliwym wrzaskiem i gwizdem.
Lokale, w których naturalnie zazwyczaj odbywały się głupawe imprezy, były do tego stopnia przepełnione, że dla przykładu jedna z większych kawiarń była całkiem zamknięta, a nowych gości wpuszczano partiami jedynie od czasu do czasu. Około godziny 0.45 znów pojawił się lekki deszcz i zgiełk oraz tłum nieco zelżały, ale niestrudzeni goście roili się jeszcze aż do wczesnych godzin porannych, kiedy to wciąż nazbyt głośne Prosit Neujahr! rozbrzmiewało raz po raz na dalekich przedmieściach aż po samą sypialnię. Uporczywi goście sylwestrowi, którzy kontynuowali witanie Nowego Roku aż do czwartej godziny rano, zostali w drodze do domu gruntownie odświeżeni przez dość obfitą ulewę [tłum. T. Sielicki].
Nazajutrz w pierwszy dzień stulecia – jak zdecydowały władze państwowe i kościelne – rozpoczęto oficjalne uroczystości przywitania nowego wieku. O godzinie 7.00 rano miasto czekała pobudka – wojskowa parada pod przewodnictwem orkiestr wojskowych 11. pułku grenadierów oraz 51. pułku piechoty ruszyła z odwachu przy ul. Świdnickiej (obecnie kawiarnia „Borówka”) i przemaszerowała przez pl. Wolności, ul. Zamkową, pl. Solny, Rynek, ul. Świdnicką, Promenadę Staromiejską, ul. Krupniczą, pl. Bohaterów Getta z powrotem do odwachu. Następnie miały miejsce dwa nabożeństwa: o 9.30 w kościele św. Krzyża dla katolików, a o godz. 11.00 w kościele św. Barbary dla ewangelików. O godzinie 13.00 przed Pałacem Królewskim na pl. Wolności oddano 101 salw armatnich. A jednak ulice Wrocławia były tego przedpołudnia nad wyraz opustoszałe. Nad miastem wisiała ciężka atmosfera kaca, spowodowana następstwami sylwestrowego ponczu – takie przemyślenia zawarł jeden z redaktorów Breslauer Zeitung.
Wojenna zaduma
Wybuch I wojny światowej diametralnie odmienił nastroje społeczne we Wrocławiu. Sylwester 1914 r. był nad wyraz skromnym wydarzeniem. Cichy sylwester, sylwester wojenny – pisała o nim wrocławska prasa. W tym czasie myśli ówczesnych wrocławian związane były z armią cesarską prowadzącą ciężkie walki na dwóch frontach, bliskimi przebywającymi w okopach, a także strachem przed bezpośrednim zagrożeniem miasta ze strony armii rosyjskiej. Z tego powodu częściej wybierano świętowanie w gronie rodzinnym, chociaż także w różnego rodzaju lokalach ludzi nie brakowało. Korespondenci zauważyli jednak, że wspólne świętowanie nie było tak huczne, jak w poprzednich latach. Ruch na ulicach i placach był także zauważalnie mniejszy. Poza ul. Świdnicką trudno było spotkać tłumy. Schlesische Zeitung wspominała nawet, że ani Szermierzowi, ani Jurkowi z widłami nie groziło żadne niebezpieczeństwo. W związku z tym wyjątkowo nie przewidziano dla tych słynnych wrocławskich pomników ochrony policyjnej. Zresztą nie zanotowano wówczas większych incydentów. O północy witanie Nowego Roku rozpoczynano od odśpiewania hymnu i innych patriotycznych pieśni. Dopiero potem sięgnięto po konfetti oraz sylwestrowe papierowe czapeczki, które często również nie pozwalały zapomnieć o toczącej się wojnie, gdyż przypominały nakrycia głowy żołnierzy. Tradycyjne okrzyki Prosit Neujahr!, które zawsze dominowały o północy na wrocławskich ulicach, tym razem nie były tak głośne i zostały zagłuszone przez odświętne bicie dzwonów, których surowy głos w doniosłych tonach oznajmił Nowy Rok – jak opisywała Schlesische Zeitung.
Sylwester w cieniu tragedii
Po wojnie i po powojennym kryzysie wróciły dobre nastroje – Nowy Rok znów witano z rozmachem. W 1929 r. część wrocławian spędzała ten wyjątkowy wieczór w domu z kręgu rodzinnym i wśród przyjaciół, zajadając naleśniki oraz popijając poncz. Jak co roku część mieszkańców wybrała wizytę w restauracji, barze lub lokalu tanecznym. Hucznemu świętowaniu sylwestra pomogły zapewne polepszająca się sytuacja gospodarcza Republiki Weimarskiej oraz ogólny klimat szalonych lat dwudziestych. Tradycyjnie od godziny 23 wrocławianie wychodzili na ulice. Przede wszystkim na Rynku gromadziła się masa ludzi. Tam doszło do incydentu, gdy kilkusetosobowy tłum podrostków usiłował nawoływaniem oraz śnieżkami sprowokować stacjonujących przy pomniku króla Fryderyka Wilhelma III policjantów. Bezskutecznie – funkcjonariusze stali niewzruszeni. Celem młodzieży stały się zatem okna rynkowych domów towarowych oraz tramwajów. O północy na budynkach po obu stronach Rynku zaświecono napisy układające się w świąteczne życzenia. Oczywiście, tradycyjny okrzyk Prosit Neujahr! zagłuszył – jak za dawnych lat – bicie kościelnych dzwonów i fanfary wygrywane z ratuszowej wieży.
Tej nocy doszło jednak do tragedii – chociaż wydarzyło się to z dala od centrum metropolii. W słynnym Lunaparku przy ul. Rakowieckiej dwóch młodych robotników po wypiciu kilku sznapsów za dużo, odmówiło zapłaty i rozpoczęło awanturę. Próbę uspokojenia sytuacji wraz z jednym policjantem z okolicznego stałego posterunku podjął się sam zarządca – Johannes Lempner. Poskutkowało to jedynie eskalacją konfliktu, do którego dołączyli inni młodzieńcy używający w walce szklanych kufli oraz tradycyjnych burszowskich drewnianych lasek. W międzyczasie do zajścia dołączyło trzech kolejnych stróżów prawa, lecz także oni zostali otoczeni i znaleźli się pod ostrzałem latających krzeseł i kufli. W całym zamieszaniu obaj sprawcy w dyskretny sposób opuścili lokal, jednak szybko zostali dogonieni przez czujnego policjanta w randze starszego wachmistrza. Obaj rzucili się na niego i powalili na ziemię. W czasie szamotaniny funkcjonariusz sięgnął po broń i oddał strzał do jednego z napastników. Według relacji prasowej była to obrona konieczna spowodowana próbą odebrania broni oraz licznymi ciosami zadanymi przez napastników. Trafiony w pierś robotnik przebiegł jeszcze 20 metrów po czym padł bezwładnie na ziemię. Po kilkunastu minutach karetka zabrała go do szpitala oo. bonifratrów, gdzie nad ranem zmarł z powodu rozległych ran. Do uspokojenia nastrojów w Lunaparku i na ul. Rakowieckiej przybył zaś specjalny odział policji porządkowej. Z opisu z gazety wynika, że wydarzenia nocy sylwestrowej na Rakowcu miały podłoże chuligańskie i nie były związane z polityką. Pamiętać jednak trzeba, że w tym czasie także we Wrocławiu dochodziło do krwawych bójek na tle politycznym, w których naprzeciw siebie stawali głównie rosnący w siłę naziści oraz komuniści i socjaliści.
Jeśli Sylwester, to tylko z Neptunem
Na koniec wróćmy do postaci jednoznacznie kojarzonej we Wrocławiu z Sylwestrem – słynnego Neptuna, który dekorował barokową fontannę na środku Nowego Targu, a który był świadkiem wielu noworocznych toastów. Otóż wśród wrocławian utarł się pogląd, że w noc sylwestrową morskie bóstwo ożywało i miało jedyną w roku okazję zejść z postumentu. Gustav Roland w latach 40. XIX w. rokrocznie przygotowywał kilkustronicową opowiastkę, której narratorem był sam Jurek z Widłami. Dobrym słowem bądź szantażem skłaniał przypadkowych przechodniów do zajęcia na ten wieczór jego miejsca, a sam udawał się na spacer bądź przejażdżkę dorożką ulicami Wrocławia, komentując zmiany, jakie dokonały się w mieście przez mijający rok. Oto początek pierwszej z tych opowieści z roku 1840:
Oto stoję tu samotny i opuszczony, nędzy bóg wód, pośrodku Nowego Targu i chciałbym umrzeć ze zniechęcenia i z nudów. Towarzystwo moje za dnia nie należy do najszlachetniejszych. Woźnice oraz handlarze drewnem wypełniają mi uszy przekleństwami, handlarki z koszami na plecach i kucharki kłócą się przy mnie o pierwszeństwo, a swawolni chłopcy, którzy się na mnie gapią, szydzą ze mnie. A ja stoję tu unieruchomiony. Ja, poruszający ziemię Posejdon, nie mogę moim trójzębem, który ślepy lud ma za widły do gnoju, rozgromić przeciwnika! [tłum. T. Sielicki]
Ten krótki opis pozwala poczuć atmosferę Nowego Targu z połowy XIX w. – tak inną od dzisiejszej. Zniszczenie barokowej fontanny Neptuna w 1945 r. przyniosło Wrocławiowi niebagatelną stratę. Ostatnio pojawił się jednak cień szansy na jej odbudowę. Grupa wrocławian kochających swoje miasto i jego bogatą historię zaproponowała, aby na Nowym Targu został przywrócony ten słynny wodotrysk w swojej historycznej formie. Chociaż zabudowa dookoła placu zmieniła się, to jednak sam Neptun mógłby być nie lada atrakcją dla turystów maszerujących z Ostrowa Tumskiego do Rynku. Petycję w tej sprawie podpisało już prawie półtora tysiąca osób.
W dzisiejszych czasach, gdy tak wiele mówi się o rezygnacji z fajerwerków podczas Sylwestra, nawiązanie do dawnych wrocławskich tradycji także ma sens. Skoro musi być głośno, to może lepiej, aby Nowy Rok witały dzwony oraz wykrzykiwane przez tysiące gardeł życzenia: Szczęśliwego Nowego Roku! – także i my niniejszym pragniemy je Państwu złożyć.
Mariusz Kotkowski, Tomasz Sielicki
Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie Wroclife 30 grudnia 2020 r.
Wybrana literatura:
H. Markgraf, Die Straßen Breslaus nach ihrer Geschichte und ihren Namen, Breslau 1896,
G. Roland, Des Gabeljürgen Rundgang durch Breslau in der Neujahrsnacht, Breslau 1840,
G. Roland, Vollständige Topographie von Breslau, Breslau 1840,
G. Sobel, Przy wrocławskim stole, Wrocław 2006,
„Breslauer General-Anzeiger”,
„Breslauer Neueste Nachrichten”,
„Breslauer Zeitung”,
„Schlesische Zeitung”.
Nasza druga książka już w sprzedaży. Tym razem autorzy zabierają nas na historyczny spacer wzdłuż nabrzeży Odry. Po drodze mijamy młyny i elektrownie wodne, dawne klasztory, urzędy, biblioteki, uczelnie czy fabryki. To gratka dla miłośników przedwojennego Wrocławia!
Historycy Mariusz Kotkowski i Tomasz Sielicki stworzyli album Miasto nad Odrą, do którego trafiło ponad 70 przedwojennych kart pocztowych. – Pochodzą one z naszych prywatnych zbiorów. Są wśród nich zarówno widokówki popularne, przedstawiające Ostrów Tumski czy Wyspę Piaskową, ale znajdziemy tu także prawdziwe rarytasy. Niektóre z nich publikujemy jako pierwsi – mówi Mariusz Kotkowski, prezes wydawnictwa Wrocławski Neptun. Ideą serii „Wrocław na dawnej pocztówce” jest ukazanie dziejów naszego miasta przy użyciu starych kart pocztowych. – Do książki wybieramy kartki stworzone różnymi technikami: litografii, fotografii czy światłodruku. Zależy nam na różnorodności – uzupełnia Tomasz Sielicki.
A co znajdziemy na kartach tego albumu? – To swoisty spacer wzdłuż Odry oraz Oławy, bo ta druga rzeka, chociaż w dużo mniejszym stopniu, także jest bohaterką naszej najnowszej książki – opowiada Kotkowski. Książka podzielona jest na siedem rozdziałów obejmujących kolejno: odrzańskie wyspy, gmachy użyteczności publicznej, młyny wodne, zakłady gospodarki komunalnej, zakłady przemysłowe, porty i stocznie oraz katastrofy naturalne. Wśród przedstawionych obiektów znajdziemy m.in. Uniwersytet Wrocławski, dawny szpital garnizonowy na Kępie Mieszczańskiej, szkołę ludową przy ul. Składowej czy starą i nową Rejencję, a więc dzisiejsze Muzeum Narodowe oraz Urząd Wojewódzki. Odwiedzimy fabrykę parkietów Pohlenza, wytwórnię mebli Kimbela czy zakład produkujący wodomierze Meineckego na Karłowicach.
Ostatni rozdział poświęcony jest niebezpiecznemu żywiołowi wody, przede wszystkim powodziom. – ku temu jest 120 rocznica największej przedwojennej powodzi, która nawiedziła Wrocław w lipcu 1903 r. Kataklizm ten został dobrze udokumentowany na wielu pocztówkach. Część z nich trafiła do naszego albumu – wyjaśnia Kotkowski. Każda kartka opatrzona jest obszernym opisem, który rozszerza zaprezentowany widok. – Staraliśmy się zawrzeć w tekstach różne ciekawostki, także cytaty z przedwojennej prasy, dzięki którym możemy poznać życie codzienne dawnego Wrocławia – mówi Sielicki. Książka ma charakter popularny. – Chcemy przedstawiać historię miasta w sposób lekki. Album można otworzyć na dowolnej stronie, bo każda pocztówka to oddzielna opowieść. Wszystkie jednak stanowią spójną całość, której motywem przewodnim jest rzeka w mieście – zachęca autor.
Nasza druga książka – „Miasto nad Odrą” – autorstwa Mariusza Kotkowskiego i Tomasza Sielickiego właśnie się drukuje! Premiera 19 grudnia 2023 r. Zapraszamy do lektury już teraz!
Naszą pierwszą książkę „Tramwajem przez Wrocław” autorstwa Tomasza Sielickiego znajdą Państwo w księgarniach sieci „Świat Książki” na terenie aglomeracji wrocławskiej. To osiem sklepów, znajdujących się w centrach handlowych:
CH Borek,
CH Magnolia Park,
CH Ferio Gaj,
CH Korona,
CH Wroclavia,
CH Pasaż Grunwaldzki,
CH Galeria Dominikańska,
CH Bielany.
To była chyba najbardziej nietypowa premiera książki, jaka odbyła się we Wrocławiu! Miała miejsce w zabytkowym tramwaju, który w dodatku poprowadził sam autor. W wagonie panował tłok jak w godzinach szczytu! Cieszymy się, że temat przyciągnął tak wielu czytelników.
Najnowsza publikacja Tomasza Sielickiego „Tramwajem przez Wrocław” to album nietypowy. To raczej podróż po historii przedwojennego miasta i jego komunikacji miejskiej. Z okien tramwaju możemy zobaczyć miejsca doskonale nam znane, ale także te, które całkowicie zmieniły swój wygląd. – Niektóre pocztówki przedstawiają ulice, mosty czy place, a ruch miejski uwieczniono na nich przy okazji. Czasem jednak to tramwaj jest głównym bohaterem zdjęcia. Fotografie są tak wyraźne, że można dostrzec na nich szczegóły oznakowania czy wyposażenia. Przede wszystkim jednak zobaczymy codzienność wrocławskiej ulicy, której nieodłącznym elementem są pojazdy komunikacji miejskiej. Myślę, że każdy miłośnik starego Wrocławia, nie tylko transportu, znajdzie w książce coś interesującego. Wśród zaprezentowanych kartek znajdują się prawdziwe rarytasy, które nie były wcześniej publikowane – zachęca do czytania historyk Tomasz Sielicki.
Autor prezentuje w książce dzieje przedwojennej komunikacji miejskiej w nadodrzańskim mieście za pomocą obrazu oraz słowa. Na 70 pocztówkach zobaczymy tramwaje konne i elektryczne, ale także omnibusy, a nawet trolejbus, który kursował do podwrocławskiego wówczas Brochowa. Podpatrzymy pracę konduktorów i motorniczych w szykownych mundurach, dowiemy się, kiedy za nastawnikiem tramwaju pojawiła się pierwsza kobieta lub jakie towary transportowano wagonami tramwajowymi. Książkę można czytać jako całość, ale można też otworzyć ją na dowolnej stronie. – Może ktoś rozpozna swój dom, szkołę lub miejsce, które codziennie mija. Albo wręcz przeciwnie, na kartce znajdzie się całkciem nieznana okolica – mówi Sielicki. Każda pocztówka to oddzielna historia opatrzona obszernym opisem zawierającym ciekawostki, anegdoty oraz cytaty z przedwojennej prasy codziennej. To wszystko dodaje książce niezwykłej atmosfery i kolorytu. Można niekiedy nawet przenieść się na chwilę sto lat wstecz i znaleźć się w scenerii pokazanej na ilustracji.
Książka trafia do księgarń w roku jubileuszowym. Okazją do jej wydania jest 130 rocznica uruchomienia we Wrocławiu pierwszych tramwajów elektrycznych. – Dnia 14 czerwca 1893 r. na ulice Wrocławia wyjechały pierwsze wagony napędzane energią elektryczną. Był to jeden z pierwszych przykładów tego środka transportu w dawnym Cesarstwie Niemieckim. Na terenie obecnej Polski to najstarszy system elektrycznych tramwajów – dodaje autor. Eksploatowała je prywatna spółka akcyjna Elektrische Straßenbahn Breslau (Wrocławskie Tramwaje Elektryczne), która swoją siedzibę w dawnej wsi Grabiszyn (wówczas Gräbschen). W książce zobaczymy, jak wyglądała dawna zajezdnia przy ul. Grabiszyńskiej, która do czasów obecnych zachowała się jedynie częściowo. Poznamy pierwsze wagony o napędzie elektrycznym – zarówno pasażerskie, jak i towarowe. Udamy się na wycieczkę na Rakowiec, gdzie dziś tramwaje już nie dojeżdżają.
Chociaż publikacja ma charakter popularno-naukowy, wydawnictwo zadbało o jej wysoki poziom merytoryczny. Książka przeszła przez dwie recenzje uznanych wrocławskich historyków.
Publikacja pt. Tramwajem przez dawny Wrocław – przygotowana przez dr. Tomasza Sielickiego – stanowi atrakcyjną hybrydę, łączącą zalety wydawnictwa albumowego i opracowania historycznego. (…) Należy docenić znakomite przygotowanie merytoryczne Autora, wielopłaszczyznowość przedstawienia, w tym dbałość o detal, zarazem przemyślany dobór ilustracji, które zostały sprzężone/zintegrowane z opisami. – fragment recenzji prof. Tomasza Przerwy, historyk, UWr.
Wrocław, jak każde duże europejskie miasto, utrwalił swą przeszłość na licznych kartach pocztowych wydawanych tak chętnie w XIX i I poł. XX wieku. Większość z zachowanych znajduje się w pilnie strzeżonych prywatnych kolekcjach. I to z nich wydobyte i powielone, stają się teraz podstawą serii „Wrocław na dawnej pocztówce”, która łączy w sobie urokliwe widoki miasta sprzed lat, z ciekawymi historiami z jego przeszłości. Pierwszy tom – „Tramwajem przez Wrocław”, to nie tylko barwna opowieść o konnych i elektrycznych wagonach mknących po szynach stolicy Dolnego Śląska, to też całe mnóstwo anegdot i szczególików, które wyszukał i zebrał Pierwszy Motorniczy Wrocławia – Tomasz Sielicki. Warto wsiąść do jego wagonu! – prof. Tomasz Głowiński, historyk, UWr.
Publikacja „Tramwajem przez Wrocław” to pierwsza książka nowego wydawnictwa Wrocławski Neptun. Jednym z założycieli jest sam autor – Tomasz Sielicki, który w ubiegłym roku dokonał sensacyjnego odkrycia. W przydworskim parku w Wielowsi Średniej pod Sycowem odnalazł barokową fontannę Neptuna, która od 1732 r. zdobiła wrocławski Nowy Targ. – To był niewątpliwie jeden z największych symboli przedwojennego Wrocławia. Nie mieliśmy wątpliwości, że właśnie on, poczciwy Jurek z widłami, będzie patronował naszemu wydawnictwu. Chcemy w ten sposób wskrzesić pamięć o tym słynnym zabytku – mówi Mariusz Kotkowski, współzałożyciel nowego wydawnictwa. Książka „Tramwajem przez Wrocław” rozpoczyna serię „Wrocław na dawnej pocztówce”. – Właśnie pochodzące z naszych kolekcji pocztówki, które gromadzimy od kilkunastu lat, posłużą nam do opowiedzenia dziejów dawnego nadodrzańskiego miasta. Każda publikacja będzie poświęcona jakiejś określonej tematyce. Właśnie szykujemy kolejną książkę, tym razem o Odrze i obiektach nad nią zlokalizowanych – dodaje Kotkowski.
A na razie na półki księgarń trafia album Tomasza Sielickiego o przedwojennej komunikacji miejskiej. Nie pozostaje nam nic innego, jak zaprosić Państwa na pokład tramwaju lub omnibusu, by przenieść się sto lat wstecz i spojrzeć na nasze miasto z nieco innej perspektywy. Miłej podróży!
Fot. Michał Kwietniak
Kupując w naszym sklepie internetowym, mogą Państwo wybrać dostawę do domu lub wybranego paczkomatu (InPost). Do końca wakacji przesyłka jest w cenie książki, a więc 99 zł to całkowity koszt jednego egzemplarza wraz z opakowaniem oraz usługą kurierską.
Nasz sklep internetowy już działa. Mogą Państwo kupować książki bezpośrednio w naszym Wydawnictwie. Płatności realizowane są za pomocą platformy Przelewy24, także BLIKiem. Książki można zamawiać do domu lub paczkomatu (korzystamy z usług InPostu) lub odbierać osobiście na stoisuku kolekcjonerskim w DH Feniks (I piętro), po uprzednim potwierdzeniu przelewu (w tym celu prosimy o kontak pod numerem telefonu 601 346 026). Do końca wakacji koszty wysyłki wynoszą 0,00 zł.
Nasza pierwsza książka, album Tomasza Sielickiego Tramwajem przez Wrocław właśnie trafiła do księgarń. Publikację można kupić na razie na stoisku kolekcjonerskim w DH Feniks przy Rynku (1 piętro) oraz w księgarni „Pod Arkadami” przy ul. Świdnickiej 49. Niebawem rusza także sprzedaż internetowa. Zachęcamy do lektury!
W 130 rocznicę uruchomienia we Wrocławiu pierwszych tramwajów elektrycznych do druku trafia pierwsza nasza książka. Album „Tramwajem przez Wrocław” autorstwa Tomasza Sielickiego rozpoczyna serię „Wrocław na dawnej pocztówce”.
Właśnie za pomocą widokówek chcemy Wam opowiadać o historii przedwojennego miasta nad Odrą. Wszystkie kartki pochodzą z naszych zbiorów gromadzonych od kilkunastu lat. Zaprezentujemy zarówno pocztówki dobrze znane, jak i takie, które będą zaskoczeniem nawet dla najbardziej wytrawnych kolekcjonerów.
Zwracamy uwagę na detal. Czasem jeden drobny szczegół może stać się kanwą całej opowieści. A każda pocztówka będzie jakąś opowieścią – o mieście, miejskim życiu, o ludziach. Pragniemy przemówić do Czytelników obrazem i słowem. Każda kartka opatrzona jest barwnym opisem, który – mamy nadzieję – ożywi uwiecznioną na kawałku kartonika scenę. Niekiedy znajdzie się w nim cytat z prasy codziennej, niezgłębionej wręcz skarbnicy wiedzy o codzienności starego Wrocławia.
Zależy nam, by książki były atrakcyjne dla każdego Czytelnika, dlatego będą one miały charakter popularny. Równocześnie jednak dbamy o wysoki poziom merytoryczny. W tym celu spędzamy długie godziny w bibliotekach i archiwach, wygrzebując dla Was co smaczniejsze historyczne kąski. Praca może to i żmudna, ale w ogóle się przy niej nie nudzimy. I mamy nadzieję, że i Wam udzieli się nasza pasja badacza.
Każda książka poświęcona zostanie określonej tematyce. Zawsze jednak bohaterem będzie przedwojenny Wrocław, jego ulice, place, mosty, parki, fabryki. Chcemy przenieść się do dawnego miasta, zobaczyć, jak tętniło życiem, podejrzeć handel wielki i mały, zanurzyć się w miejski zgiełk. Zapraszamy zatem na spacery lub przejażdżki po dawnym Wrocławiu. Na początek czeka nas podróż na pokładzie tramwaju.
Album „Tramwajem przez Wrocław” to opowieść o przedwojennej komunikacji miejskiej. Na 70 pocztówkach zobaczymy tramwaje konne i elektryczne, ale także omnibusy, a nawet trolejbus, który kursował do podwrocławskiego wówczas Brochowa. Podpatrzymy pracę konduktorów i motorniczych w szykownych mundurach, dowiemy się, kiedy za nastawnikiem tramwaju pojawiła się pierwsza kobieta lub jakie towary transportowano wagonami tramwajowymi. Książkę można czytać jako całość, ale można też otworzyć ją na dowolnej stronie. Każda pocztówka to oddzielna historia opatrzona obszernym opisem.
„Tramwajem przez Wrocław” to kolorowy album w twardej oprawie. Ma 176 strony, a jego cena detaliczna wynosi 99 zł. Zapraszamy do lektury! Premiera książki już w lipcu.